Nie masz konta? Zarejestruj się

O duszpasterskich wyzwaniach - z nowym proboszczem parafii św. Mikołaja w Chrzanowie, ks. Romanem Sławeńskim, rozmawia Marek Oratowski

Chrzanów nie jest mi obcy

Skąd ksiądz pochodzi?
- Z Czyżyn, dawnej wioski, włączonej do Nowej Huty. Ojciec pracował jako tokarz w Fabryce Maszyn Odlewniczych w Krakowie. Mama zajmowała się domem. Mam jeszcze starszego brata i młodszą siostrę.
Kiedy zrodziła się myśl o powołaniu do kapłaństwa?
- Zaraz po Pierwszej Komunii Świętej, do której przystąpiłem na początku lat sześćdziesiątych, nauczycielka zapytała nas, kim chcielibyśmy zostać. Jako jeden z trzech chłopców odpowiedziałem, że księdzem. Szybko jednak zapomniałem o tej deklaracji. Gdy kończyłem XII LO w Nowej Hucie chciałem iść na wydział chemiczny Politechniki Krakowskiej. Wcześniej jednak, razem z innymi maturzystami i katechetą, pojechałem na pielgrzymkę do Częstochowy. Gdy wchodziliśmy na klasztorną wieżę, paulin rozdawał wszystkim różańce. Powiedział, że ceną za ten różaniec jest codzienna modlitwa. Wziąłem jego słowa na poważnie. Doszedłem do wniosku, że zamiast być inżynierem, powinienem być kapłanem. Zostałem więc klerykiem. Jednak zaledwie po trzech tygodniach pobytu w krakowskim seminarium znalazłem się w jednostce wojskowej w Bartoszycach.
Władze wykorzystały sytuację, aby odwieść kleryka od myśli o studiach teologicznych...
- Klerycy stanowili jedną trzecią stanu jednostki. Poddawano nas wzmożonej indoktrynacji. Prowadzili ją oficerowie z Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu. Jednak nie poddawaliśmy się tej presji. Na politycznych wykładach przeważnie drzemaliśmy. Choć może zabrzmi to paradoksalnie, osobiście sporo skorzystałem z pobytu w wojsku i możliwości kontaktu z innymi klerykami. Wcześniej nie angażowałem się głębiej w życie religijne. Nie byłem ministrantem ani członkiem grupy młodzieżowej. Od kolegów z wojska sporo dowiedziałem się o oazie, nauczyłem się też wielu pieśni. W ten sposób wszedłem w to środowisko. Inna sprawa, że niektórzy dowódcy utrudniali nam modlitwę, czy przygotowanie do egzaminów, jakie zaplanowali dla nas przełożeni z seminarium. Po dwuletniej służbie znalazłem się w seminarium, gdzie uczyłem się pięć lat. W 1983 roku kardynał Franciszek Macharski udzielił mi święceń kapłańskich.
Na jaką placówkę ksiądz trafił jako neoprezbiter?
- Najpierw zostałem wikariuszem w Wilkowicach koło Bielska-Białej. To podmiejska miejscowość, gdzie spotkałem wielu przedsiębiorczych ludzi. Uczyłem religii (wtedy jeszcze w salkach parafialnych) dzieci oraz młodzież szkół średnich i prowadziłem grupę oazy. Po dwóch latach posłano mnie do parafii św. Rodziny w Krakowie Nowym Bieżanowie. To była młoda wspólnota, powstała na nowym osiedlu. Do kościoła przychodziło bardzo dużo dzieci. Po sześciu latach przeniesiono mnie do parafii na innym krakowskim osiedlu - Widok. Zapamiętałem dynamizm parafii, która była wtedy na etapie budowy nowego kościoła. Mieszkało tam między innymi wielu pracowników wyższych uczelni. A potem miałem roczny urlop w klasztorze benedyktynów w Tyńcu.
Został ksiądz na rok zakonnikiem.
- Można tak powiedzieć. W życiu człowieka przychodzi taki moment, kiedy trzeba wyłączyć się, odejść od zwykłych zajęć. Po dziesięciu latach posługi jako księdz, zapragnąłem innej formy aktywności. W klasztorze w Tyńcu miałem czas na zastanowienie, mogłem usystematyzować modlitwę, zaczerpnąć nowych sił. Przy okazji poznałem też od środka sposób życia zakonników. To był dla mnie bardzo pożyteczny czas. Taki czas nazywa się rokiem szabatowym. Potem, z nowymi siłami mogłem podjąć się posługi ojca duchownego w krakowskim seminarium, gdzie spędziłem osiem lat.
Wcześniejsze doświadczenia kleryka przydały się?
- Wtedy do seminariów wkroczyło nowe pokolenie kleryków. Nastały nowe czasy, a z nimi inny sposób myślenia młodych ludzi. Zdecydowali się na zostanie księżmi, choć wokół nich atmosfera nie zawsze była przychylna Kościołowi. Trzeba było pomóc im w radzeniu sobie z wywieranymi na nich różnymi presjami, jak choćby lansowaną swobodą obyczajową.
Wiem, że potem znów ksiądz wrócił do parafii. Ale tym razem już jako proboszcz.
- Przez ponad trzy lata byłem proboszczem w Węgrzcach koło Krakowa. Parafia liczy ok. 2700 wiernych. Miałem do pomocy wikariusza. Poprzedni proboszcz zbudował kościół. Mnie przypadła rola umocnienia wspólnoty. Miałem czas, by poznać ludzi.
Ale przyszło nowe wyzwanie...
- Gdy od arcybiskupa Stanisława Dziwisza otrzymałem polecenie objęcia parafii św. Mikołaja, Chrzanów nie był dla mnie całkiem obcy. Jeździłem tu do kolegi, ks. Andrzeja Kopicza, do niedawna proboszcza parafii Świętej Rodziny. W samej parafii św. Mikołaja półtora roku temu prowadziłem rekolekcje wielkopostne.
Proszę opisać pierwsze wrażenia z Chrzanowa.
- Podoba mi się nowy rynek. Jest zrobiony ze smakiem. Odmienił oblicze miasta. Jestem też mile zaskoczony zaawansowaniem prac przy remoncie kościoła. Pozostanie mi dokończenie odnowienia świątyni. W perspektywie potrzebna jest też budowa domu parafialnego z prawdziwego zdarzenia, na miejscu starych, mało estetycznych i funkcjonalnych przybudówek. Zaskoczeniem in minus jest rozmiar chrzanowskiej biedy. W Węgrzcach problem bezrobocia był marginalny. Nie było też tylu osób nadużywających alkoholu. We współpracy z ośrodkiem pomocy społecznej trzeba będzie prowadzić rozważne działania charytatywne. Tak, by pomoc się nie dublowała, ale trafiała do najbardziej potrzebujących.
Ksiądz Stefan Misiniec sporo pisał. Ksiądz też realizuje się na tym polu?
- Od dziesięciu lat systematycznie piszę do katolickiego tygodnika „Źródło”. Jestem też członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Katolickich w Krakowie. Napisałem dwie książki z serii „Rekolekcje z...”, które ukazały się nakładem krakowskiego wydawnictwa M. 
 
Nr 40 (703) 5 X 2005