Nie masz konta? Zarejestruj się

Spotkanie z generałem Okulickim

Ten wojenny sylwester

We wspomnieniach Zbigniewa Ptasińskiego z Chrzanowa, żołnierza Armii Krajowej, zachował się niejeden sylwester. Najlepiej pamięta jednak ostatniego sylwestra wojny. Był wyjątkowy.
- Był grudzień 1944 roku. W tym czasie mój oddział skierowano do lasów w pobliżu Pękowca, niedaleko Koniecpola. Miałem wtedy 23 lata. Jak na żołnierza to sporo, bo przecież każdy partyzant miał za sobą ogromny bagaż doświadczeń. Człowiek przez całą wojnę spał z karabinem przytulonym do piersi. Ściskał go jak największy skarb – rozpoczyna opowieść Zbigniew Ptasiński.
Ostatniego sylwestra wojny spędził w leśnych bunkrach zbudowanych z drewnianych bali i desek, szczelnie otulonych ziemią. Żołnierze nazywali swe schronienia ziemiankami. To był ich dom: piętrowe prycze, stojak na broń, stół i mały żeliwny piecyk, który dawał słabe ciepło.
- Wiedliśmy prawdziwie spartańskie życie. Las nie rozpieszczał, trzeba było czuwać, trzymać warty. Nasz oddział patrolował okoliczne wioski – wspomina pan Zbigniew.
Ostatni dzień roku 1944 był wyjątkowo mroźny. Wysłani na patrol żołnierze wrócili wcześnie. W bunkrach trwały przygotowania do sylwestra. Część żołnierzy dostała przepustki na wyjście do znajomych. Ci, którzy zostali, spotkali się w jednym z bunkrów.
- Rozmowy się nie kleiły. Każdy był myślami przy najbliższych. Ciężko było tak siedzieć w milczeniu. Próbowaliśmy więc śpiewać kolędy, te nasze przepiękne, polskie kolędy, pieśni pełne radości i otuchy – stary żołnierz zamyśla się na moment, za chwilę jednak wraca do opowieści. – W końcu wybiła północ: skończył się rok 1944.
Nowego roku nie witali szampanem. Toast wznieśli metalowymi kubkami. Pili bimber i życzyli sobie rychłego końca wojny. Byli zmęczeni leśnym żywotem, ciągłą niepewnością jutra, nieustannym sąsiedztwem śmierci.
- Kula, która gwizdała, nie była śmiercionośna. Ta, która przerywała żywot, była cicha, trafiała nagle. Błagaliśmy o kule gwiżdżące – wyznaje cicho AK-owiec i milknie.
- Nagle usłyszeliśmy kanonadę z broni maszynowej i karabinowej. Każdy sięgnął po własną broń. Myśleliśmy, że trzeba będzie walczyć. Po chwili okazało się jednak, że to Niemcy w pobliskim Maluszynie świętują Nowy Rok – mówi.
AK-owców nie było stać na takie wiwaty. Strzelanie w niebo to marnowanie amunicji, a każda kula była cenna.
- Amunicja była naszą polisą na życie. Zdobywaliśmy ją na wrogu – zaznacza pan Zbigniew.
Po kilku minutach kanonada ucichła. Żołnierze rozeszli się do bunkrów. Poranną pobudkę ustalono wcześniej niż zwykle, bo oczekiwano ważnych gości. Do leśnych bunkrów nieznajomych miał przywieźć pan Zbigniew. W drogę wyruszył w towarzystwie oddziałowego woźnicy. Jechali sankami zaprzęgniętymi w parę koni.
- Mróz był duży. Śnieg po pas. Na sosnach wisiały czapy śniegu. Po kilku kwadransach dotarliśmy na miejsce, gdzie czekali na nas dwaj korpulentni mężczyźni. Po ich zachowaniu i ruchach widać było, że to wojskowi – opowiada dalej Z. Ptasiński.
Sanie z gościami ruszyły do leśnego obozu. Dopiero na miejscu żołnierze dowiedzieli się, że wieźli naczelnego dowódcę Armii Krajowej, generała Okulickiego, ps. Niedźwiadek.
- Generał zapoznał nas z sytuacją wojenną w Polsce. Mówił o rosyjskiej wrogości do AK, o rozbrajaniu naszych oddziałów przez Rosjan, o tym, że po rozbrojeniu AK-owcy są zamykani w więzieniach, a oficerowie wywożeni do Rosji lub likwidowani – relacjonuje pan Zbigniew.
Generał zapowiedział także żołnierzom, że koniec wojny bliski. 20 stycznia 1945 roku oddział, w którym walczył Zbigniew Ptasiński, otrzymał rozkaz zakończenia działań partyzanckich. Żołnierze mogli wracać do domu.

 Zbigniew Ptasiński ur. 6 stycznia 1922 roku w Milowicach. Dzieciństwo i młodość spędził w Olkuszu i Częstochowie. W roku 1944 wstąpił do partyzantki. Otrzymał pseudonim Łoś. Do końca wojny walczył w leśnym oddziale Marcina, 7. Dywizji Częstochowskiej 74. Pułku Piechoty Armii Krajowej, batalionie Tygrys. Po wojnie zaczyna studia na Politechnice Gliwickiej. Przenosi się do Chrzanowa. Był m.in. dyrektorem Elektrowni Jaworzno III.