Nie masz konta? Zarejestruj się
Wyprawa Władysława Janickiego

Rowerem do kolebki wiary

W towarzystwie bezdomnych i ich przyjaciół przejechał na rowerze prawie trzy tysiące kilometrów, docierając do Ziemi Świętej.
Był zauroczony życzliwością ludzi spotkanych w miejscach, gdzie nie docierają żadne wycieczki z Polski. Jeszcze kilka miesięcy temu nie przeczuwał, że weźmie udział w tej fascynującej wyprawie.

Jako serwisant
- Dowiedziałem się, że ksiądz Mirosław Tosza z jaworznickiej wspólnoty „Betlejem”, pomagającej bezdomnym, organizuje wyprawę rowerową do Ziemi Świętej. Znałem się z księdzem, bo pomagałem w adaptacji budynku dla wspólnoty – opowiada Władysław Janicki, 50-letni górnik, mieszkaniec Osiedla Stałego w Jaworznie. – Gdy jeszcze mieszkałem w Chrzanowie, na „Huraganie” przemierzałem bliższą i dalszą okolicę. Zamiłowanie do dwóch kółek zostało mi do dzisiaj. Na pielgrzymkę miałem pojechać jako serwisant. Przez tydzień pracowałem więc za darmo u znajomego prowadzącego serwis rowerowy.

W gościnie u popa
Modlitwa o pokój była głównym motywem pielgrzymki, która rozpoczęła się 5 czerwca. Oprócz Władysława Janickiego, w trasę wyruszyło dwóch bezdomnych, dwóch księży, dyrektor hospicjum w Mysłowicach, dwóch kierowców toyoty z przyczepą na rowery oraz mama księdza Toszy, opiekująca się pielgrzymami (także od strony kulinarnej).
Przejechali Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Syrię i Jordanie by wreszcie dotrzeć do celu – Izraela.
- Mieliśmy biało-czerwona flagę oraz bluzy z nazwami sponsorów. Dziennie robiliśmy ponad sto kilometrów, nieraz dwieście. Szóstego dnia wszystko mnie bolało, miałem serdecznie dość dalszej jazdy. Podnosiła nas na duchu życzliwość spotykanych ludzi. Pamiętam nocleg na przełęczy w Karpatach, na wysokości ponad tysiąc czterysta metrów, gdzie wyjechaliśmy ku podziwowi miejscowych. Albo gościnę u prawosławnego popa. Gdy dowiedział się, że chcemy obejrzeć mecz mistrzostw świata w piłce nożnej, pożyczył telewizor – mówi pan Władysław, przez znajomych zwany Zbyszkiem.
Po przejechaniu ponad tysiąca kilometrów pielgrzymi dotarli do Turcji, którą postanowili przejechać głównie samochodem. Spali, na przykład, na dachu świątyni, w pobliżu minaretu. Zbudził ich muezin, zanoszący do Allaha pierwsze tego dnia błagalne modlitwy.

Nocleg w ubojni kóz
Po przekroczeniu granicy z Syrią (dopełnianie wielu biurokratycznych formalności) tubylcy przyglądali się Polakom dość badawczo.
- Okazało się, że w Syrii jazda na rowerze jest zarezerwowana dla dzieci. Dorośli na rowerach to dla nich jak UFO. Za to rowerem można było tam wjechać na autostradę i nikogo to nie dziwiło. Podobała nam się też cena tamtejszej ropy. Litr kosztował, w przeliczeniu, jakieś pięćdziesiąt groszy – opowiada.
Jeden z noclegów pielgrzymi spędzili u Syryjczyka, który urządził dla nich sypialnię w... ubojni kóz. Wcześniej kazał ją uprzątnąć swoim kilku żonom. Niecodziennych gości poczęstował macami, mięsem z grilla i miejscową maślanką. Żegnając się, wszyscy mieli łezkę w oku.

Serpentynami na Górę Tabor
Pielgrzymi nocowali też pod gołym niebem, na karimatach. W Damaszku odwiedzili polskiego konsula. Zresztą, nasze placówki dyplomatyczne bardzo im pomogły w bezpiecznym dotarciu do celu, czyli Izraela (28 czerwca). Wzruszeni odwiedzili miejsca znane z biblijnych opowiadań. Modlili się w Kanie Galilejskiej, jechali wzdłuż Jeziora Galilejskiego. Zostali też na nocne czuwanie przy Grobie Pańskim (normalnie bazylika jest wieczorem zamykana).
- Wrażenie naprawdę niesamowite! Mogliśmy pomodlić się tak naprawdę, z głębi serca – przekonuje Władysław Janicki, który wszystkie wydarzenia zapisywał w osobistym pamiętniku z wyprawy.
Najbardziej męczący był dla niego wyjazd na Górę Tabor.
- Przy ponad czterdziestu stopniach trzeba było przejechać stromymi serpentynami prawie siedem kilometrów. Co chwilę sięgałem po bidon, żeby się napić. Choć przerzutki miałem na najlżejszym przełożeniu, z trudem się poruszałem. Przypływ sił poczułem, gdy pomyślałem o wnuczce Julce. O jej zdrowie modliłem się podczas pielgrzymki – przyznaje.

Przegrzany silnik, dziurawa chłodnica
Osobny rozdział to powrót do kraju. Pielgrzymi podzielili się na dwie grupy. Sześć osób poleciało samolotem z Tel Awiwu do Berlina. Pozostała czwórka wracała busem. Kilkunastoletnia toyota odmówiła posłuszeństwa już w Turcji.
- Przegrzał się silnik. Okazało się też, że chłodnica jest dziurawa. W nocy podeszliśmy na stację benzynową. Obsługiwał ją turecki Kurd. Gdy dowiedział się, że jesteśmy Polakami, zaczął się do nas wrogo odnosić. Miał pretensję za okupację Iraku przez naszych żołnierzy. Przyszło nam nocować w szczerym polu. W pewnym momencie usłyszałem jakieś podejrzane odgłosy. Otworzyłem oczy, a za szybą pełno żołnierzy, którzy powiedzieli nam, że nocleg w tym miejscu jest bardzo niebezpieczny. Tysiąc kilometrów, dzielące nas od granicy bułgarskiej, pokonaliśmy na pace TIR-a. Tam miał po nas przyjechać wysłany z Polski kierowca. Jednak nie wziął ze sobą paszportu. Czekaliśmy na lawetę – relacjonuje.
Na granicy turecko-bułgarskiej zostali na kilka dni bez środków do życia. Handlowali ropą zatankowaną w Syrii. Dzięki różnicy w cenie, mieli na najpilniejsze wydatki.

Plon pielgrzymki
W domu najbliżsi gorąco powitali Władysława Janickiego. Wręczyli mu statuetkę z napisem „za odwagę, trud i modlitwę”.
- Takie podróżowanie jest najlepszym sposobem na poznanie innych kultur. Z dala od miejsc odwiedzanych gromadnie przez turystów, mając bezpośredni kontakt z ludźmi. Jeszcze raz przeżyć coś takiego – mówi, pokazując zdjęcia z wyprawy.
- Ja i dzieci martwiliśmy się o niego. Tym bardziej, że powrót bardzo się przedłużał – przyznaje żona Teresa.
- Chcemy wydać książkę będącą plonem naszej pielgrzymki. Dochód ze sprzedaży przeznaczymy na potrzeby bezdomnych. Potem kolejna pielgrzymka… Jest wiele miejsc, jak choćby Lourdes czy Krym, gdzie warto pojechać – mówi ks. Mirosław Tosza.
Marek Oratowski

Przełom nr 39/753 27.09.2006