Nie masz konta? Zarejestruj się
Życie przy ul. 1000-lecia Państwa Polskiego w Trzebini

Pod okiem Pana Boga

Czy cokolwiek złego zdarzyć się może pod czujnym okiem Pana Boga? Oczywiście że nic. - Nic złego i nic dobrego – twierdzą mieszkańcy baraku przy ul. 1000-lecia Państwa Polskiego w Trzebini.
Żyją tu jak w czyśćcu. Bo z jednej strony mają drugi barak, w którym „jest jeszcze gorzej”. Przed oknami kusi ich widok piwnego baru oraz hotelu, gdzie króluje „syf, kiła i mogiła”. A z drugiej strony, jeśli akurat nikt się głośno nie awanturuje, dolatują rano i wieczorem nabożne pieśni z pobliskiego kościoła w Krystynowie. I wciąż przypominają, że należy dążyć „do zbawienia”.
Póki co, w Górce wygrywają jednak ziemskie pokusy. I nikt się z tym nie kryje.

Natalia chce konika
Mała Natalia, wystrojona jak lalka, zdołała namówić koleżankę, też Natalię, do tego, by padła przed nią na kolana. A skoro padła, zaczęła udawać konika, i o to właśnie chodziło. Bo placu zabaw z konikami w formie huśtawek tu nie ma.
- Wio, wio, wio! - krzyczy mała Natalia na Natalię nieco większą.
Rodzice patrzą na te zabawy z zadowoleniem. Co innego, gdyby jak ich starsi koledzy, wypytywały dorosłych o ciężki młot, stanowiący podstawowe narzędzie do wybijania z murów żelaznego złomu. A ruder dookoła dostatek, chociaż wszystkie już przeszukane, czego wymowny przykład stanowi zrujnowana pozostałość byłego domu kultury.
- Co tam macie chłopaki? - pyta przechodzących wyrostków Waldemar.
- Szyna jedna się znalazła – odpowiadają chłopcy, nie zdradzając jednak miejsca położenia skarbu.
Zaciekawiona większa Natalia wysuwa się spod małej. Też chciałaby, jak chłopcy, zdobyć trochę pieniędzy. Na co?
- Żeby zostać księżniczką. Ubrania bym sobie kupiła królewskie – zdradza po chwili zastanowienia. I zdecydowanie odmawia małej Natalii odgrywania dalej roli konika.

Karolina by pląsała
Waldemar mieszka w baraku kilkadziesiąt lat. Zna wszystkich i twierdzi, że co się w tym miejscu mogło wydarzyć najgorszego, to się już wydarzyło. Tu patrzył na narodziny i na śmierć.
- Jadę raz autobusem z Gaja. Siedział koło mnie sąsiad z drugiego, piętrowego baraku. Tego, gdzie jest jeszcze gorzej. Gadamy sobie. Całkiem normalnie – Waldemar robi przerwę w opowieści. Zapala papierosa.
- Mówisz o tym chłopie, co mnie nożem dźgnął, a teraz zgrywa w kiciu wariata? – wtrąca Tomasz, który wyszedł z mieszkania też za potrzebą palenia. Ma dwójkę małych dzieci, więc kurzyć przy nich nie może.
Obaj patrzą na Karolinę, gdy pląsając, nadchodzi od strony ulicy. Ma ledwie 12 lat, a już z wprawą i wdziękiem tańczy pomiędzy drzewami niczym baletnica. Sama prosi o zrobienie jej zdjęcia.
- I żeby było koniecznie zamieszczone w „Przełomie”. Chcę być prawdziwą tancerką, więc jak ktoś ważny mnie na zdjęciu zobaczy, może prędzej zrobię karierę – tłumaczy rezolutnie.
Do tego pozowania założyła nawet wyzywające, czerwone korale. Ale bez nich wygląda zdecydowanie bardziej dziewczęco.

Janusz żąda wolności
Do Waldemara i Tomasza dołącza Janusz. Wszyscy trzej palą papierosy, oparci o ganek przykryty kawałkiem trapezowej blachy.
- Pół roku o ten daszek zabiegałem w gminie. Teraz to jest taka nasza widownia na świat. Osłonięta od deszczu i wiatru – informuje z dumą Waldemar.
Koledzy przytakują.
- A ja to bym chciał od Pana Boga głównie jednej rzeczy. Mianowicie wolności – stwierdza filozoficznie Janusz.
Okazuje się, że tą wolność ogranicza mu kara pracy przymusowej. W trzebińskich Usługach Komunalnych musi odrobić wykroczenie.
- I za co? W gacie się miałem zeszczać? Ubikacja w naszym barze była zajęta, więc poszedłem w krzaki. Schowałem się za pień drzewa, to żadnego zgorszenia przecież nie wywołałem. Ale władza mnie na tym czynie odlewania się ujęła i założyli sprawę – tłumaczy Janusz.
Pokazuje obandażowaną rękę. Zawadził na wysypisku śmieci o coś gorącego i zrobiło się oparzenie. Dlatego siedzi w domu, bo ma od tej pracy przymusowej tymczasowe zwolnienie.

Tomasz pragnie odszkodowania
Waldemar wystawia twarz na słońce i uśmiecha się do niego. A może śmieje się ze słów Janusza? Bo Janusz też jakoś po swoich wyznaniach poweselał.
- No to opowiem co było dalej z tym normalnym sąsiadem – kontynuuje przerwany wątek Waldemar.
- Jaki normalny? Nienormalny! - sprzeciwia się Tomasz.
- Pewnie, jak chłopakowi przebił płuco od tyłu, to jaki normalny? - przytakuje Janusz.
- Mówię o tym, że rano jeszcze był normalny, a zgłupiał wieczorem. Babę przecież w mieszkaniu całkiem zarżnął, kolegę poważnie poranił, a ciebie Janusz dopadł na korytarzu na ostatku – łagodzi spór Waldemar.
- Choć Bogu ducha jestem winien, a od tego wypadku minęły trzy lata i mam poważny uszczerbek na zdrowiu, do dziś nie otrzymałem od nikogo odszkodowania. Te pieniądze przydałyby się dla moich dzieci – Tomasz gasi papierosa. Woła go żona, więc wraca do mieszkania.

Jan apeluje o zjazdy
Miejsce Tomasza zajął zaraz Jan.
- Wiem o czym gadacie, to przyszedłem. Ten sąsiad od noża zarżnął przecież wtedy moją krewną. I co z tego, że siedzi, jak nikt za jego bandyctwo rekompensaty nie dostał – uważa Jan.
Przyszedł jeszcze dlatego, żeby poskarżyć się na władze Trzebini. Przy remoncie chodnika wzdłuż ulicy nie wykonano bowiem zjazdów. I teraz na całej długości baraku nie da się autem skręcić z drogi, bo na przeszkodzie stoi wysoki krawężnik.
- Odizolować nas chcą od świata. Zamknąć w takim rezerwacie jak dla Indian – szydzi Waldemar.
Szydzi, bo co ma robić? Całe zawodowe życie przepracował w cementowni Górka. Zawsze przy najtrudniejszych robotach. Zaczynał od czyszczenia szlamów. Żaden smród mu nie był straszny. Teraz sobie odpoczywa i wdycha zapachy wiosny. Lubi zwłaszcza wypić piwo na świeżym powietrzu.
- Ale tylko to bezalkoholowe, bo w miejscach publicznych konsumpcja alkoholu jest zabroniona – cytuje wyuczoną formułkę.
Śmieje się z tych słów Wanda, która nadeszła od strony pracowniczego hotelu.
- No, Wanda, powiedz jak tam jest u was? - prosi ją Janusz.
- Syf, kiła i mogiła – odpowiada bez zastanowienia kobieta.


Bramkarz czeka
Stoją we czwórkę na ganku baraku. Jeśli spróbować zrobić im zdjęcie, wszyscy chowają się w korytarzu. Tylko Waldemar pozostaje w cieniu. Obiektyw zdążył jeszcze uchwycić znikającego za drzwiami Janusza.
Co innego ministranci, którzy nieopodal grają w piłkę nożną na trawiastym boisku. Pozwalają fotografować się do woli. Czuwa nad nimi opiekun parafialnej służby liturgicznej – Ryszard Wawer. Nie słychać tu żadnych przekleństw, tylko krzyki radości albo rozpaczy z powodu wbitego lub utraconego gola.
Jednej bramki broni Daniel, drugiej – Sebastian. Daniel dwoi się i troi, bo go ciągle atakują. Sebastian zwyczajnie się nudzi i dlatego zwisa jak małpa na poprzeczce. Ma za sobą barak i kościół, a między nimi urządzoną niedawno drogę krzyżową. Ministranci wolą w tę bramkę nie wbijać goli, bo co będzie, jak piłka trafi niechcący którąś z figur Jezusa albo inną postać świętą?
Waldemar, w przeciwieństwie do świętych, nie obawia się tego chłopięcego strzelania.
- Złego diabli nie biorą. Zresztą, do mnie piłka nie doniesie, bo po drodze musi zahaczyć o jakąś figurę – mówi z uśmiechem. I wraz z bramkarzem Sebastianem czeka na takie widowisko.
Bogumił Kurylczyk

Przełom nr 17/782 25.04.2007