Nie masz konta? Zarejestruj się
Kolejka do domu dziecka

Bidul z marzeniami

Dlaczego nazywacie ten dom „bidul”? - pytam grupkę dzieci tłoczących się wokół Domu Dziecka w Miękini. - Bo wszyscy tak mówią - odpowiadają chórem, spuszczając głowy.
Choć w ich oczach czai się nieufność, czasem smutek, śmieją się, biegają po pokojach i wokół budynku, w którym mieszkają. Dzieci mają tu duży ogród, pokoje, które same urządziły i czas wypełniany zajęciami. Pod okiem opiekunów uczą się i bawią. Żadne z nich nie jest sierotą, ale oprócz wychowawców, mają właściwie tylko siebie, bo z rodzicami kontakt jest rzadki, czasem żaden.
Do małej wioski, Miękini, trafiły z różnych stron powiatu krakowskiego, chrzanowskiego, wielickiego i miechowskiego. Spędzają tam większą część dzieciństwa i młodości, albo. wędrują w Polskę, w inne przytuliska dla dzieci pozbawionych opieki rodziców. Szczęście w postaci znalezienia nowej rodziny to dla nich niemal mrzonka. Potencjalni rodzice wolą dzieci małe, nieokaleczone życiowo, jak one. Podopieczni Domu Dziecka z Miękini częściej trafiają więc do rodzin zastępczych, którym finansowo pomaga państwo. Wielu mieszka jednak w domu dziecka dotąd, aż staną się dorośli, a nawet długo potem. Dla usamodzielnionych wychowanków, którzy nie mają gdzie się podziać, jest tutaj mieszkanie rotacyjne. Zajmują je do czasu, aż znajdą sobie nowe miejsce na ziemi.
 
Ból odrzucenia
- Niewielu rodziców stara widywać się z dziećmi, choć mogą to zrobić bez żadnych przeszkód. Mogą tu nawet nocować, ale robią to sporadycznie. Częściej to my kontaktujemy się z nimi, pytamy, czy przyjadą. Bardzo rzadko korzystają z tych przywilejów – kiwa z rezygnacją głową dyrektor Zespołu Placówek Opiekuńczo – Wychowawczych w Miękini, Katarzyna Gałecka.
Pracuje tam od trzech lat. Niedługo, ale już wiele się nauczyła. Podkreśla, że wszystkie dzieci, bez względu na wszystko, mocno kochają swoich rodziców, dlatego ból odrzucenia jest dla nich ogromny.
- Potęguje się, gdy dzieci wracają do nas po kolejnej adopcji. Przybrani rodzice, czy rodzice zastępczy, czasem rezygnują z odpowiedzialności za nie. Nieraz jest to ponad ich siły, stąd powroty. Naszym podopiecznym trudno się z tym pogodzić. Takie sytuacje rzutują potem na ich przyszłe życie – dodaje dyrektor.
Bardzo często i mimo wszystko, dzieci wierzą we własnych rodziców często idealizując ich wizerunek. Dzieje się tak do czasu, aż uświadomią sobie prawdziwy obraz dawnej rodziny. Dlatego są pod kontrolą psychologów. Wszyscy pracują na to, by mogły czuć się swobodnie, odrzucić gniew i ból. O szczęściu mogą mówić te, którym udało się znaleźć rodzinę zaprzyjaźnioną. Jeżdżą wtedy razem na wycieczki, spędzają wolny czas.
 
Poradzić sobie w życiu
W miękińskim domu dziecka mieszka 25 podopiecznych. To już nadwyżka, bo miejsc jest 22. Pytania o wolne miejsca są codziennością, a kolejka oczekujących wydłuża się. Dzieci mają od 3 do 18 lat. Młodsze mają kolorowe pokoje w większym budynku. Starsze mieszkają oddzielnie.
- Do niedawna wszystkie mieszkały razem, postanowiliśmy jednak dla starszej młodzieży zagospodarować mniejszy budynek, gdzie mieściły się biura. Teraz mają tam swoje pokoje, salon będący również salą telewizyjną oraz miejscem spotkań, a także kuchnię. W weekendy same sobie gotują, robią zakupy, sprzątają – mówi dyrektor.
- Ale chłopcy nie bardzo chcą nam pomagać. Zwłaszcza w kuchni – mówi jedna z dziewcząt.
Dzięki tym, wydawałoby się błahym elementom codziennego życia, młodzi ćwiczą najbardziej praktyczne umiejętności. Bo zdarzało się wcześniej, że wyruszając w samodzielną podróż w dorosłość nie potrafiły poradzić sobie z niczym. W domu dziecka wszystko robili za nich opiekunowie: gotowali, sprzątali, płacili rachunki.
- Dziwili się, że za prąd trzeba zapłacić. Zdezorientowani, nie mogli uporać się z rutynowymi obowiązkami. Teraz sami do tego dochodzą, uczą się odpowiedzialności – dyrektor Gałecka spogląda na mały domek.
 
Z poczuciem przynależności
W zależności od wieku, chodzą do szkół w Miękini i Nowej Górze. Starsze dojeżdżają do Krzeszowic, Chrzanowa, czy Krakowa. Autobusem, albo busem wracają popołudniami do domu. Do swojego „bidula”, gdzie rodziną są sami dla siebie, wychowawców i innych pracowników. Gdzie mogą mieć poczucie bezpieczeństwa, bo nad tym wszyscy pracują.
- Staramy się im stworzyć choćby namiastkę rodzinnej atmosfery. W korytarzach nie wiszą plany, regulaminy, czy instrukcje. Co tydzień się wszyscy zbieramy i omawiamy nasze problemy. Chcemy, by opuszczając ten dom, mogły stworzyć własne rodziny. Jest to duży problem, zwłaszcza dla tych dzieci, które nigdy nie doświadczyły ciepła, a więzy rodzinne były w ich domach bardzo słabe – podkreśla dyrektor.
Podobnie, jak w innych tego typu placówkach, w Miękini sporym problemem są pieniądze. Na szczęście wspomagają placówkę liczni dobroczyńcy, wolontariusze i zaprzyjaźnione szkoły. Dzięki nim dzieci jeżdżą na wycieczki, mają ładne ubrania. Często jednak darowane im zabawki i maskotki, które uwielbiają przytulać, nie są najważniejsze. Często brakuje zwyczajnych długopisów, kredek i innych przyborów szkolnych.
 
Mamy marzenia
Ewelinka ma osiem lat. Długie blond włosy i mnóstwo energii. Mieszka w „bidulu” od dwóch lat. Wszystko jej się tu podoba. W tym roku spędziła kilka dni wakacji z mamą, była też u cioci.
- Mamy tu mnóstwo konkursów, telewizor, gramy też w puzzle. Chciałabym nauczyć się gotować, a jak będę dorosła, to może będę uczyć karate.
11 – letnia Ania już trzy lata spędziła w Miękini. Mieszka z Eweliną w jednym pokoju. Mają mnóstwo kolorowych przytulanek, małych i wielkich, jak one same.
- W tym roku nie byłam na wakacjach. Mieszkamy tu razem już długo, więc musimy się lubić. Mamy tu, prócz zabawek, żywą świnkę morską. Karmimy i opiekujemy się nią. Jak dorosnę, chciałabym być fryzjerką.
Koleżanki z sąsiedniego pokoju odwiedza czasem Andrzej. Ma 13 lat. Tak, jak dziewczynkom, podoba mu się wszystko. Mieszka w Miękini od kilku miesięcy. Trafił tu po wakacjach. Jest trochę mniej rozmowny. Ale zdradza marzenie.
- Może zostanę kiedyś policjantem.
Na schodach przed budynkiem siedzą inne dzieci. Gdy wyciągam aparat, tłoczą się, chcąc pozować do zdjęcia. Stroją wesołe miny, pokazują na trawie akrobacje, wspinają się na zjeżdżalnię. Mają niezłą zabawę. W końcu udaje mi się ich na chwilę uspokoić i skłonić, by ustawiły się do zdjęcia.
Na odchodnym pytam jeszcze, dlaczego ten dom nazywają „bidul”? – Ot tak, po prostu, bo wszyscy tak mówią – mówią chórkiem i zwieszają głowy.
Ewa Solak
 
Nr 43 (706) 26 X 2005