Nie masz konta? Zarejestruj się

Gra światła i przestrzeni

Andrzej Kołpanowicz z Krzeszowic od czterdziestu lat przelewa na płótno artystyczne wizje i emocje.
Kołpanowiczowie pochodzą z Kresów. Po powstaniu styczniowym trafili do Galicji. Andrzej Kołpanowicz przyszedł na świat w 1938 roku, w Krakowie. Po wojnie rodzina zamieszkała w Tenczynku, gdzie jego matka dostała posadę nauczycielki i służbowe mieszkanie.
- Ojciec był organmistrzem, produkował też fisharmonie. Jednak zamiast do muzyki, ciągnęło mnie do malarstwa. Odkąd pamiętam, zawsze lubiłem rysować – wspomina Andrzej Kołpanowicz. Naturalną koleją rzeczy stało się więc podjęcie przez niego studiów na krakowskiej ASP. Dyplom uzyskał w 1967 roku w pracowni prof. Jerzego Nowosielskiego.
- Wtedy łatwiej było studiować malarstwo, niż dzisiaj. Ponieważ pochodziłem z niezbyt zamożnej rodziny, otrzymałem stypendium i miejsce w akademiku. Na legitymację Związku Polskich Artystów Plastyków kupowało się wtedy za grosze farby. Nie żebym tęsknił za tamtym ustrojem, ale takie były fakty – mówi absolwent ASP.
Już na studiach dał się poznać jako indywidualista, co niezbyt podobało się profesorom. Ten indywidualizm w pełni objawił się wtedy, gdy rozpoczął pracę na własny rachunek. Choć nie miał własnej pracowni i dopiero wyrabiał sobie nazwisko, stosunkowo szybko stał się dość znany.
 
W zaciszu pracowni na Kazimierzu
Początki nie były jednak łatwe. Jak wspomina, debiutancka wystawa, zorganizowana w 1972 roku w Powiatowym Domu Kultury w Chrzanowie, nie wzbudziła wielkiego zainteresowania. Rok później jego obrazy wystawiano już jednak w Galerie Hustegge w Amsterdamie, a potem kolońskiej Agentur Ost-Art.
- W latach siedemdziesiątych, gdy wystawiałem razem z Beksińskim, czy Dudą-Graczem, sprzedawałem obrazy przez „Desę”. Połowę uzyskanej ceny dostawałem w walucie, co zapewniało stabilizację finansową – opowiada artysta.
Potem zrobiło się o nim jakby ciszej, choć wcale nie spoczął na laurach. W pracowni na krakowskim Kazimierzu, gdzie maluje od dwudziestu lat, dalej powstają krajobrazy, portrety i obrazy symboliczne. Pociąga go realizm, w niektórych dziełach posunięty aż do granic naturalizmu. Na przykład, na niektórych obrazach zamalowana jest również rama, na której artysta umieścił cień namalowanego przedmiotu.
- Kiedyś, na wystawie w Kolonii podszedł do mnie przedsiębiorca z cygarem za 150 marek w ustach. O ile dobrze pamiętam, był to sam dyrektor Deutsche Banku. Przystanął przed obrazem przedstawiającym kościół w Kolonii. Spodobał mu się. Zdziwiło go jedynie, dlaczego w lewym rogu obrazu przyczepiłem widokówkę z widokiem świątyni. Uśmiechnął się po wyjaśnieniu, że to nie jest widokówka, tylko namalowany fragment obrazu. Wyciągnął pieniądze i zapłacił – Andrzej Kołpanowicz opowiada anegdotę sprzed lat.
Zapewnia, że dla niego temat obrazu nie jest rzeczą najważniejszą. Dla niego głównie liczy się kolor, forma, światło i przestrzeń. A także artystyczna rzetelność. Dlatego obrazów, które są u kolekcjonerów niemal na całym świecie, nie tworzy seryjnie. Nad jednym pracuje około miesiąca. Choć były i takie kompozycje, które kończył po roku, czy dwóch przerwy.
 
Tęgie malarstwo i wieloznaczność
Czasem zdarzają się nietypowe zlecenia. Jak zamówienie bogatego Niemca, który zapragnął ozdobić ściany swojej supernowoczesnej willi obrazami Kołpanowicza, przedstawiającymi najprostsze przedmioty codziennego użytku.
Większość dzieł artysty jest z definicji wieloznacznych. Malarz zaciera znaczenie kompozycji i potem czeka z ciekawością, czy zostanie dobrze odczytany. Niektóre tematy jego dzieł wracają. Tak jest z cyklem „Biblioteka”, którego motywem przewodnim są księgi. Pomysł zaczerpnął z opowiadania J.L. Borghesa, w której wyczytał, że „Wszechświat jest Biblioteką”.
„U Andrzeja Kołpanowicza w każdym centymetrze kwadratowym płótna jest tęgie malarstwo: sztuka laserunku, impasta, umiejętność wydobycia charakterystycznych cech materii; wyrobienie gestu utalentowanego artysty, trafne miejsce kropnięcia bliku, specjalna faktura w kawałku zmatowiałej blachy... Aż dziw bierze, że twórca nie urodził się 150 lat temu, i całymi latami piłując, szrafując, wiszorkując, świadomie obserwując, nie studiował w pracowniach wymagających mistrzów w Monachium, Wiedniu, w Paryżu i Rzymie, tylko w krakowskiej ASP, gdzie nazwiska profesorów znaczyły więcej, niż nauka warsztatu – to, na czym zależy każdemu malarzowi z prawdziwego zdarzenia” – napisał kilka lat temu Marek Sołtysik w eseju opublikowanym w katalogu wystawy zorganizowanej w Krzeszowickim Ośrodku Kultury.
Pierwszym recenzentem obrazów Andrzeja Kołpanowicza jest syn Marcin, który poszedł w ślady ojca i już zdobył sobie pozycję w środowisku malarskim.
Oprócz przelewania na płótno swoich artystycznych wizji, drugą pasją Andrzeja Kołpanowicza jest esperanto. Biegle włada językiem stworzonym przed Ludwika Zamenhofa. Uczestniczy w wielu esperanckich imprezach. Stoi też na czele esperanckiego koła w Krzeszowicach, gdzie spędza weekendy. Bardzo lubi też zbierać bibeloty. Począwszy od biletów komunikacji miejskiej z różnych krajów, na kartach telefonicznych skończywszy.
Marek Oratowski                                
 
nr 41 (704) 12 X 2005