Nie masz konta? Zarejestruj się

Ludzie

Dekoratorka peerelowskiej szarzyzny

16.02.2011 15:30 | 0 komentarzy | 6 906 odsłon | red
Była postacią rozpoznawalną w Trzebini i w Chrzanowie. Ładna brunetka poprzez swoją pracę zawodową przydawała barw peerelowskiej szarzyźnie. Potrafiła wyczarować niezwykłe przestrzenne obrazy w oknach wystawowych, dostarczając przechodniom wielu miłych wrażeń estetycznych. Gdyby urodziła się kilkadziesiąt lat później, na pewno zrobiłaby karierę co najmniej jako merchandiser w ekskluzywnej galerii handlowej. Gdyby wojna nie zrujnowała jej rodziny, poszłaby na studia w Akademii Sztuk Pięknych i została malarką. Ale ponieważ urodziła się nie w tym czasie i nie w tym miejscu, została dekoratorką wystaw sklepowych - w MHD, przekształconym później w Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego.
0
Dekoratorka peerelowskiej szarzyzny
Janina Nowak w latach 50. Fot. Archiwum rodzinne
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Fragment pracy nagrodzonej w konkursie literackim „Czas nie będzie na nas czekał”

Była postacią rozpoznawalną w Trzebini i w Chrzanowie. Ładna brunetka poprzez swoją pracę zawodową przydawała barw peerelowskiej szarzyźnie. Potrafiła wyczarować niezwykłe przestrzenne obrazy w oknach wystawowych, dostarczając przechodniom wielu miłych wrażeń estetycznych. Gdyby urodziła się kilkadziesiąt lat później, na pewno zrobiłaby karierę co najmniej jako merchandiser w ekskluzywnej galerii handlowej. Gdyby wojna nie zrujnowała jej rodziny, poszłaby na studia w Akademii Sztuk Pięknych i została malarką. Ale ponieważ urodziła się nie w tym czasie i nie w tym miejscu, została dekoratorką wystaw sklepowych - w MHD, przekształconym później w Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego.

Nie była zwykłą dekoratorką. Wiele osób do dziś pamięta jej wystawy: niezwykłe inscenizacje, często w formie scen rodzajowych, wykonane z niezwykłą dbałością o szczegóły. Właśnie ta dbałość o szczegóły była zresztą niejednokrotnie powodem scysji z niektórymi kierowniczkami sklepów, którym zależało, żeby na wystawie znalazło się jak najwięcej towaru, a ona wymyśliła sobie jakąś baśniową scenerię, w której tylko niektóre artykuły mogły „zagrać”. Była nieprzejednana w tej kwestii.

W ogóle miała dość trudny charakter: jeśli wierzyła w swoją rację, nie dawała się nikomu przekonać. Ale efekt był zawsze świetny. Pozostało kilka zdjęć, na których utrwaliła efekty swojej pracy.

Jej działalność zawodowa dotyczy okresu, kiedy dużo trudniej zdobywało się potrzebne materiały, kiedy prawie wszystko wykonywało się ręcznie, a wielu rzeczy, które mają dziś do dyspozycji plastycy-dekoratorzy po prostu nie było. Ale dla niej nie było rzeczy niemożliwych; jeśli miała koncepcję, dokonywała cudów, żeby ją zrealizować.

„Dziś nikt nie robi takich wystaw jak pani Jasia; to były prawdziwe dzieła sztuki” - tak wspomina ją wielu mieszkańców Trzebini i okolic. Mimo że nie była „osobą zasłużoną” w powszechnym znaczeniu tego określenia, to warto o niej pamiętać, bo była to osoba niezwykła.
Kiedy się komuś przedstawiała, zawsze wygłaszała formułkę: „Tak, czy owak-zawsze Nowak”. W ten sposób ucinała ewentualne pytania o jej stan cywilny.

Janina urodziła się 24 kwietnia 1930 roku w Sierszy. Była drugim z kolei dzieckiem Jana i Anny Nowaków, których pierwsza córeczka Aleksandra zmarła w wieku niespełna czterech lat jeszcze przed urodzeniem Janki. Był jeszcze w domu 10 lat starszy brat przyrodni, Julek, syn jej ojca z pierwszego małżeństwa. Jan Nowak, wówczas szofer dyrektora Sierszańskich Zakładów Górniczych, właśnie planował przeprowadzkę do kupionego przed rokiem i świeżo wyremontowanego domu przy ulicy Krakowskiej w Trzebini. Mama Anna zajmowała się domem.

Dzieciństwo miała pogodne i szczęśliwe. Rodzicom powodziło się nieźle; w 1936, w rok po urodzeniu młodszego brata Janki, Olka, otwarli w swoim domu Chrześcijański Sklep Galanteryjno-Bławatny, w którym mama Janki podjęła pracę jako ekspedientka. Do pomocy w domu zatrudniono służącą. O ich dobrym statusie majątkowym świadczy też fakt, że Nowakowie posiadali własny samochód marki Chevrolet, co w przedwojennej Trzebini było ewenementem.

Janka od najmłodszych lat przejawiała „zdolności koncepcyjne”. Kiedy jako pięciolatka dostała od taty komplet mebelków dla lalek, przybiła je wielkimi gwoździami do wieka ogrodowej studni.

Była dzieckiem bardzo rezolutnym: przysłuchując się rozmowom dorosłych, zrozumiała, że wkrótce może wybuchnąć wojna. Bała się, że nie zdąży przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej. Tak długo chodziła więc za księdzem przygotowującym dzieci do tego sakramentu i przekonywała go, że pozwolił jej przystąpić do niej rok wcześniej - w 1938 roku. Kiedy w maju rok później okazało się, że wojna nie wybuchła, przystąpiła do Komunii ze swoimi rówieśnikami. Pamiątką po tym zdarzeniu są dwa różne zdjęcia pierwszokomunijne małej Jasi. Przyjaźniła się z dziećmi państwa Zieleniewskich. Pani Zieleniewska bardzo ją lubiła. Już po wojnie ofiarowała jej w dowód przyjaźni piękną półkę z dworskiej kuchni.

Po wrześniowej ucieczce gdzieś za Lgotę i powrocie do Trzebini, Nowakowie próbowali w miarę normalnie funkcjonować w okupacyjnej rzeczywistości. Nadal prowadzili sklep, choć cały czas wisiało nad nimi widmo odebrania go przez Niemców. Mimo to Jan nie zgodził się na podpisanie Volkslisty. Pod koniec kwietnia 1942 roku dostarczono im wystawione przez niemieckie władze wezwanie do opuszczenia domu i pozostawienia go „w porządnym stanie” oraz przekazania kluczy do biura na ul. Szczakowskiej dnia 25 kwietnia. Dzień wcześniej Janka obchodziła swoje 12 urodziny... Mieszkanie zostało zaplombowane, skonfiskowano meble i urządzenia sklepowe. Niemcom potrzebne były mieszkania dla rodaków - Niemców etnicznych pochodzących z Moraw i Besarabii, którzy zdecydowali się odpowiedzieć na apel Hitlera i osiedlić na terenach podbitych. W domu na Krakowskiej zamieszkała rodzina Weberów z Bukowiny w Rumunii, a Nowakowie zostali „dokwaterowani” do pewnej rodziny na Trzebionce. Dziesięć dni później gestapo zaaresztowało całą rodzinę. Ich wojenna gehenna prowadziła przez Polenlagry najpierw we Frysztacie, a potem w Boguminie, później udział w Marszu Śmierci (bo obóz był ewakuowany razem z obozem Auschwitz), dalej Oranienburg i ostatnie miesiące funkcjonowania KL Ravensbrück. Wtedy miało miejsce jedno z najbardziej przerażających wydarzeń w jej życiu: jej młodszy braciszek bardzo chciał napić się mleka. Zakradła się więc do kuchni obozowej, żeby zdobyć dla niego to mleko. Kiedy wracała z garnuszkiem mleka, została zauważona przez wartownika, który spuścił za nią psa. Niewiele myśląc ukryła się pomiędzy leżącymi ciałami zmarłych więźniów. Fetor martwych ciał zmylił psa, ale ona przeleżała tam kilka godzin, aż upewniła się, że nic jej nie grozi. Miała wtedy 14 lat.

Kiedy w końcu po trzech latach, 17 maja 1945 roku wszyscy wrócili do Trzebini, wcześniej rozdzieleni i niemal cudem połączeni na powrót w jedną rodzinę, Janka uklękła i ucałowała schody do domu. Był w opłakanym stanie. Trafiony pociskami artyleryjskimi prawie nie miał dachu. Meble wzięli sobie ludzie, którzy sądzili, że Nowakowie już nie wrócą. Kosztowności ukryte zawczasu u, jak się im zdawało, zaufanych ludzi w Trzebionce, zniknęły.

Nie było za co odbudować zniszczeń, nie było za co żyć. W liście pisanym w kwietniu 1946 roku mama Janki pisze: „Mija już rok odkąd wróciliśmy, a nikt nawet nie zapytał, czy mamy za co żyć... O meble znalezione po ludziach trzeba się sądzić, bo nikt oddać dobrowolnie nie chce. Janka kończy wkrótce 16 lat. Posłałabym ją do szkoły, ale nie ma za co.”

Janka, która zawsze pięknie rysowała, bardzo chciała kształcić się w tym kierunku. Zamiast tego znalazła się w Seminarium dla Wychowawczyń Przedszkoli w Mysłowicach. Może ta droga wydawała się jej rodzicom lepszą perspektywą na przyszłość. Ale w listopadzie 1946 zmarł tata Janki, który przed chorobą pracował jako kierowca PKS na trasie Kraków-Wrocław. Janka musiała szukać szkoły, gdzie nauka byłaby bezpłatna.

W styczniu 1947 rozpoczęła naukę w Gimnazjum Zdobienia Szkła w Szczytnej na Dolnym Śląsku. Zamieszkała w internacie w Polanicy. Stamtąd pochodzą jej najpiękniejsze wspomnienia. W 1949 roku ukończyła naukę w Gimnazjum na wydziale kuglerskim i zdała egzamin czeladniczy.

Od 1955 roku pracowała w Miejskim Handlu Detalicznym jako dekorator. W międzyczasie dokształcała się jeszcze w dziedzinie plastyki i reklamy: ukończyła trzyletni kurs malarstwa, rysunku i rzeźby w WDK w Katowicach, kurs dekoratorów organizowany przez Ministerstwo Handlu Wewnętrznego, a także Zaoczne Studium Reklamy przy Polskim Towarzystwie Ekonomicznym w Warszawie. Należała też do Klubu Filmowców Polskich. Przeżyła przygodę z aeroklubem, skakała ze spadochronem. Ciągle ciekawa nowości, była niespokojnym duchem. Bardzo uparta, nie zrażała się przeciwnościami losu. Kiedy przed ważnym egzaminem z rysunku złamała prawą rękę, nauczyła się rysować... lewą! Od tamtej pory posługiwała się obiema rękami nie tylko rysując, ale także pisząc. Umiała też pisać tzw. pismem lustrzanym i to zupełnie płynnie - tak jakby to było normalne pisanie.

Była piękną i atrakcyjną kobietą, a mimo to nigdy nie wyszła za mąż. Toteż nie było jej łatwo, kiedy w połowie lat sześćdziesiątych urodziła córeczkę. Bolało złamane serce, bolały złe spojrzenia ludzi... Ale tak się cieszyła, że ma dla kogo żyć! Napisała wtedy piękny wiersz zaczynający się od słów: „Córeczko, od Ciebie zaczął się świat...” Starała się, żeby malutkiej niczego nie brakowało. Wszędzie ją ze sobą brała. A w jej pracowni dekoratorskiej, oprócz adaptera i płyt m.in. z piosenkami Ireny Santor (koleżanki z Gimnazjum w Szczytnej), było „tajne” miejsce oddzielone od reszty pomieszczenia zasłonką, gdzie mogła położyć spać swoją córeczkę. Sama szyła sukienki dla siebie i „bliźniacze”, tyle że mniejsze dla małej. Zawsze ubierała się bardzo oryginalnie, mimo że nie stać jej było na drogie kreacje. Sama szyła, szydełkowała, a ponieważ nie miała cierpliwości do haftowania... malowała piękne bluzki i sukienki. W jej rękach powstawały prawdziwe cuda, których nie powstydziliby się znani projektanci.

Była dobrym człowiekiem i wzbudzała zaufanie, mimo że potrafiła też walczyć „o swoje”. Zawsze reagowała, gdy komuś działa się krzywda. Bardzo lubiły z nią rozmawiać zwłaszcza młode ekspedientki. Służyła im radą. Wrażliwa na ludzką niedolę, serdeczna - zawsze starała się pomóc. A przy tym jej nietuzinkowość sprawiała, że przyciągała do siebie ludzi. Ale pozostała samotna przez całe swoje życie.

W ostatnich latach życia poważna choroba praktycznie wykluczyła ją z życia społecznego. Zmarła 31 maja 2006 roku. Jest pochowana na cmentarzu parafialnym w Trzebini.
Violetta Zakrzewska

Przełom nr 6 (976) 9.02.2011