Nie masz konta? Zarejestruj się

Ludzie

Paleta emocji

28.05.2009 16:51 | 1 komentarz | 3 704 odsłony | red
Pod dotykiem pędzla wspomnień na płótnie pamięci pojawiają się obrazy wzruszeń i dobrych chwil. Rocznica to dobry czas na namalowanie portretu osoby, której ścieżka życia znalazła już swój kres.
1
Paleta emocji
Bez kontroli przeprowadzonej przez Zdzisława żaden samolot nie mógł wystartować
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Zdzisław Śleboda (1937 - 1999)

Pod dotykiem pędzla wspomnień na płótnie pamięci pojawiają się obrazy wzruszeń i dobrych chwil. Rocznica to dobry czas na namalowanie portretu osoby, której ścieżka życia znalazła już swój kres.
22 kwietnia przypada dziesiąta rocznica śmierci Zdzisława Ślebody. Portret ojca zdecydowała się namalować córka.

Mundur zamiast sutanny
- Kiedy był małym chłopcem, stawał przed swoją mamą i, pokazując palcem na księdza, mówił: „Chcę być tym panem” - wspomina ze śmiechem Cecylia Śleboda. Życie miało jednak wobec Zdzisława zupełnie inne plany. Najpierw zaprowadziło go do Szkoły Podstawowej nr 2 w Chrzanowie. Potem przyszedł czas na Szkołę Zawodową przy chrzanowskim Fabloku. Kolejnym przystankiem na drodze była Jednostka Lotnicza w Zamościu.

- W wojsku był mechanikiem i sprawdzał samoloty. Bez jego kontroli żaden nie mógł wystartować - wspomina córka.
Uczył się w Technikum Mechaniczno-Elektrycznym przy fabryce lokomotyw Fablok, gdzie potem otrzymał stanowisko konstruktora w biurze konstruktorskim.
- Był ogromnie dumny z tego, że jest cabanem, i że pracuje w firmie, w której wcześniej pracował jego ojciec.

Śliczna pielęgniarka i śpiewający sierżant
Wojsko „przyniosło” Zdzisławowi o wiele więcej, niż tylko stopień sierżanta. Z powodu infekcji ślinianki skierowano go na operację do Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Tam nie tylko odzyskał zdrowie, ale także spotkał swoją przyszłą żonę. Mieczysława pracowała wtedy w szpitalu jako pielęgniarka.

- Tata musiał bardzo starać się o mamę, ale w końcu mu się udało. Od tej chwili na przepustki jeździł już tylko do Łodzi. Nieraz spał na dworcowej ławce, żeby tylko móc się z nią zobaczyć - wspomina losy rodziców Cecylia.

Ślub kościelny wzięli w 1959 r. w zabytkowym łódzkim kościołku pw. św. Józefa Oblubieńca. Po przyjeździe do Chrzanowa drugi raz „tak” powiedzieli sobie w Urzędzie Stanu Cywilnego.
- Bardzo lubił śpiewać. Gdy chciał sprawić mamie przyjemność, wybierał piosenkę „W małym pokoiku na poddaszu”, zmieniając przy tym imiona w tekście na Miecię i Zdzisława.

Starocie z duszą
- Znał i lubił historię. Może dlatego, że jego chrzestnym był profesor Zdzisław Krawczyński, po którym otrzymał imię. Wpajał mu on, że trzeba znać losy własnej okolicy. Tata właśnie tego starał się nas nauczyć. Podczas spacerów po Chrzanowie często opowiadał nam o dziejach miasta - mówi córka.

Historyczna pasja Zdzisława nie kończyła się tylko na opowieściach i pielęgnowaniu pamięci o minionych zdarzeniach. Miała swoje odbicie również w znaczkach, kartkach i starych rzeczach, które kolekcjonował z wielkim upodobaniem.

Zawsze powtarzał, że jak się gdzieś jedzie, to trzeba przywieźć ze sobą jakąś pamiątkę. Według niego, podczas każdego wyjazdu trzeba się było czegoś nauczyć i jak najwięcej zapamiętać. Zamiłowanie do zbieractwa pozostało w rodzinie do teraz. Stare binokle, zabytkowa waga, kolekcja kartek. Wszystko to, schowane starannie w pudełkach, czeka na chwile, w których będzie mogło uruchomić machinę wspomnień.

- Miał ogromny szacunek do książki. Zwłaszcza literatury polskiej. Najmniejsza książka ma 5 cm wysokości i 732 strony. To słownik polsko-francuski. Zmieściło się w nim aż 1200 słów - mówi Cecylia, pokazując kolejne pamiątki.

Tresowane kury
Zainteresowania Zdzisława sięgały jednak dalej. Nie tylko zbierał rzeczy, ale także własnoręcznie je wykonywał. Zrobione przez niego, ciemne okulary w kształcie motyla wciąż dobrze ochraniają oczy przed ostrymi, słonecznymi promieniami. Swoimi zdolnościami dzielił się z innymi. Lubił obdarowywać rodzinę i znajomych własnoręcznie wykonanymi prezentami.

- Podarował kiedyś mamie szkatułkę na nici i igły. Miała postać miniaturowej, drewnianej, chatki góralskiej. Gdy jeszcze nie było plastikowych modeli samolotów do składania, sam robił je z drewna.

W zapalonym zbieraczu drzemała także żyłka ogrodnika i hodowcy.
- Tata zasadził cały sad koledze z pracy. Wszystkie sadzonki się przyjęły - podkreśla córka.
Sam również posiadał działkę. Pielęgnowane przez niego rośliny były dokładnie opisane i narysowane. Udało mu się wytresować nawet kury, które słysząc gwizd, przychodziły na jedzenie. Zbudowana przez niego altanka była miła, bezpieczna i chroniła przed deszczem.

Ostatnia deska ratunku
W rękach Zdzisława znajdowały miejsce nie tylko młotek i grabie, ale także pędzel i ołówek.
- Uwielbiał rysować. Był samoukiem. Jak tylko znajdował chwilę czasu, zabierał się do rysowania. Tematy były różne. Od zwierząt i  krajobrazów po własnoręcznie wykonane kartki świąteczne. Przelewał świat na papier i utrwalał wspomnienia.

- My też dużo rysowaliśmy, ale naszą ulubioną zabawą była gra w państwa i miasta. Tata zawsze wiedział jakie miasto zaczyna się na „o” lub co wpisać pod „z”. Tak samo było z rozwiązywaniem krzyżówek. Gdy już wszystkie możliwe źródła informacji zawiodły, on zawsze wiedział jakie hasło wpisać. Był jak ostatnia deska ratunku.
Celina Lewandowska

Przełom nr 14 (882) 8.04.2009